niedziela, 27 lipca 2008

łał

Ale długo panowała tu cisza...Wygląda na to, że za grosz nie mamy oboje systematyczności i żeby zabić wyrzuty sumienia ochrzaniłam od razu męża, że nic nie pisze..
Wróciliśmy znad morza, nad którym to morzem syn nasz ukochany dokonał historycznego popisu, złapał zapalenie układu moczowego i zamiast na plaży wylądowaliśmy obydwoje w szpitalu w Wejherowie, na szczęście tylko na trzy dni, w związku z czym przez pozostałą część urlopu mógł się rehabilitować udawaniem przesłodkiego bobaska i niewinnym gruchaniem. (A w jednym i drugim jest specjalistą). Pogoda nie dopisała i nie mogłam nawet ochrzcić swojego kostiumu kąpielowego, ale naspacerowaliśmy się za wszystkie czasy.
W domu okazało się po raz kolejny, że nasz pies ma nie po kolei pod tymi wielkimi futrzastymi uszami i na widok kury dostaje białej gorączki. Pewnie nie pisałam, jak kiedyś mi zrobił ścieżkę zdrowia, chyba byłam już w 7 miesiącu ciąży, a on sobie postanowił zapolować na kurkę i musiałam mu ją z zębów wyrywać i to wielokrotnie, bo ptaszysko miało świetny zaiste sposób obrony przed atakami psa - udawało zdechłe i się nie ruszało, co tylko ułatwiało Hakerowi zadanie ponownego łapania go w paszczękę.
Ale nie o to, nie o to. Otóż moja kochana rodzicielka, co to nie może usiedzieć bezczynnie kupiła sobie 5 brojlerów (dla niewtajemniczonych to są takie duże kury hodowane dla mięsa), chucha na nie, dmucha, rozmawia z nimi itepe. Siedzą sobie te bidulki w kojcu na podwórku i nikomu nie wadzą, nawet Hakeru się ich nie czepiał do wczoraj...Wczoraj w czasie wybiegiwania bezceremonialnie wskoczył w sam środek tego towarzystwa i zaczął dusić, mimo, że było nas troje to ledwo go opanowaliśmy a znowu się wyrwał i dalejże smakować kuraków...Dobrze, że żadnej nic się nie stało, chociaż słyszałam, że one są słabowitego serca i tylko czekałam, aż któraś się w dramatycznym geście złapie za pierś i osunie na murawę...
Skutek jest taki, że jesteśmy zdeterminowani, żeby wyszkolić tego zabójcę zanim kogoś pogryzie, zastanawiam się tylko kto mu da radę...
A wczoraj nasze kochane dziecko z wdzięczności, że je wzięliśmy na chwilkę do łóżka na naszych oczach pierwszy raz przewróciło się z pleców na brzuszek i rozrzewnieniem powiedziałam do Bartka, że teraz to już tylko patrzeć, jak przyprowadzi nam jakąś dziewczynę do domu i powie, że się wyprowadza. A technikę ma świetną: łapie się za stopy, robi kołyskę i przewraca na bok, a potem jeszcze energiczne zamachuje nogą i już jest na brzuchu. Cały dzień dziś ćwiczył...
No, chyba się trochę zrehabilitowałam. Może mężu poczuje się dotknięty i łaskawie też coś napisze. To byłam ja - kobieta z pazurem

1 komentarz:

gienek pisze...

No najlepiej... na męża przerzucić ciężar... tak zawsze jest z żonami :)

Ano opalenizny nie za bardzo widać. Raczej blado to zdjęcie widzę. Ale za to jakie pazury?! Fiu fiu. Lepiej chyba nie zadzierać.

Z obserwacji zwierząt nie mam tak łatwo jak Wy. Pies na podwórku uganiający się za kurczętami... Mi pozostaje jedynie kruk. Czarny. Najprawdziwszy. Siedzi sobie na rogu dachu naszego najpiękniejszego i najukochańszego bloku i stuka dziobem w blachę. Najlepiej mu to wychodzi z rana. Tak godzina między 4 a 5. Szkoda, że nie jestem myśliwym, bo bym od razu zrobił użytek ze sprzętu wystrzałowego. Poza tym pewnego razu idziemy, a raczej turlamy się, z moją ukochaną i słyszymy gęsi... Rozglądamy się a gęsi nie widać. A jednak je słychać. Co się okazało? Ten to właśnie sam kruk wydaje z siebie takiego typu jak gęganie dźwięki. Spiorunowałem go spojrzeniem, ale nic mu się niestety nie stało. Spuściłem pokornie głowę i wszedłem na klatkę schodową.
A nasze dziecko to też istny akrobata. Szkoda, że tylko efekty zewnętrze widzimy tych akrobacji. I się cieszę, że to nie ja je czuję w sobie :)
Czekamy.