sobota, 31 maja 2008

straszna historia z optymistycznym zakończeniem

Nie wiem jak to możliwie, ale to, co nam się wczoraj przydarzyło nawet w filmie fabularnym zostałoby potraktowane przez widzów, jako nieudolne naciąganie rzeczywistosci przez scenarzystów. Otóż od przedwczoraj nasz synek dysponuje leżaczkiem pomyslanym tak, żeby mógł sobie podziwiać rzeczywistosc w dowolnie wybranym miejscu. Zatem posadziłam go na srodku kuchni i zaglądnelam sobie do internetu. Siedzę tak sobie i nagle słyszę potworny huk. Odwracam się i widzę, że w leżaczku Michała leży żyrandol...
Dwa lata wisiał skubaniec pod sufitem i nie dawał żadnych sygnałów ostrzegawczych i urwał się akurat wtedy, gdy centralnie pod nim znajdowało się dziecko. Straszna to była chwila, ale wyobraźcie sobie, że Michałowi nic się nie stało. Jak go zaiweżlismy do lekarza, bo po takim czyms nie bylismy do końca pewni, czy jest cały, a jemu nic. Ba, Żyrandol też nietknięty, nawet żarówka się nie stłukła...
I abstrahując, chociaż nie do końca może, bo żyrandol był pewnie chiński. tekst mojej tesciowej o baseniku dmuchanym, który kupilismy ostatnio małemu w ramach wanienki turystycznej. "To tak smierdzi, że musi być chińskie..."
A na zakończenie bonus w postaci najswieższej fotki Michała w rzeczonym leżaczku.

poniedziałek, 26 maja 2008

Update

Czas leci...Nie było tu nikogo parę dni, w ciągu których niemało się wydarzyło i za jednym wpisem nie da się tego nadrobić. Mam zatem nadzieję, że mąż też się poczuje w obowiązku i trochę uzupełni.
Z rzeczy ciekawszych do opowiedzenia jest nasza zeszło weekendowa wyprawa do Nałęczowa na ten przykład.
Pogoda zapowiadała się tak sobie, ale ponieważ już tydzień wcześniej wystraszyły nas chmury postanowiliśmy, że tym razem się nie damy. Zapakowaliśmy małego do samochodu (a jest trochę tego pakowania, bo trzeba zabrać wszystkie klamoty, a szczególnie zestaw pupny na wypadek kataklizmu fizjologicznego) i wyruszyliśmy kręta szosą wśród lasów i pól. Zza chmur chwilami idyllicznie przyświecało słońce mamiąc nas nadzieją na lepszą aurę, zatem jechaliśmy szczęśliwy a Michał błogo drzemał. Jak to zwykle w takich okolicznościach bywa, gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że na podobny pomysł spędzenia czasu wolnego wpadło pół Lublina i jedna czwarta Warszawy, tak, że z parkowaniem nie było łatwo, o nie, ale śmy się uparli. Znaleźliśmy zatem miejsce i dalejże do parku zdrojowego. A niebo szarzało....
Wiedzeni chęcią wykorzystania do maksimum okoliczności przyrody przetruchtaliśmy przez park, w oddali słysząc grzmoty i nieco zgłodnieliśmy. Zatem powolutku zaczęliśmy podążać w stronę sympatycznej i dość smacznie karmiącej restauracji Przepióreczka. Niestety w środku odbywały się dwie komunie, więc postanowiliśmy zasiąść po parasolami gdy nagle niebo się urwało. W sumie, to jakby spacer po parku zajął nam dwie minuty więcej,to nadawalibyśmy się tylko do wyżęcia. Ulewy takiej to ja dawno nie widziałam, a na domiar złego kelner poinformował nas przemile, ze kartę owszem, poda, ale na jedzenie trzeba czekać co najmniej czterdzieści minut. Zatem, chcąc nie chcąc, wykorzystaliśmy moment, gdy przyroda nabierała tchu przed następnym atakiem i szybciutko zmyliśmy się do domu. Dosłownie nawet.
Na pamiątkę tych przemiło spędzonych chwil pozostało mi między innymi zdjęcie wiewiórki, zrobione przez mojego męża, które stanowi bardzo udanego podsumowanie tego całego popołudnia.
A zdjęcia Michała wkrótce,obiecuję.

niedziela, 11 maja 2008

lala

Ostatnie dni dwa upłynęły mi na czytaniu daawno wypożyczonej zbiblioteki książki (swoją drogą zaprzyjaźniona Pani z biblioteki na Zuchów spuści mnie ze schodów, bo jak wypożyczałam ostatnio książki to jescze nie było po mnie widać ciąży, nawet nie chce mi się nawet myśleć kiedy to było). Przeczytałam sobie mianowicie "Lalę|" Jacka Dehnela i jestem zachwycona. Jest to opowieść o przedwojennych i wojennych losach jego rodziny relacjonowana przez babcię, która ma niesamowitą skłonność do skomplikowanych i przezabawnych dygresji, a każda opowieść prowokuje następne historie. Rodzina miała bardzo barwne życie, a sama książka jest nie dość, że zabawna to jeszcze dobrze napisana i dzięki temu nie miałam jej ochoty ani razu odłożyć, a niestety ostatnio często mi się zdarzało, że jak coś zaczynałam czytać, to nie miałam tego siły kończyć. Zainteresowanym mogę pożyczyć, chociaż może lepiej proponuję zanabyć, bo i tak pewnie za kwotę, którą będę musiała wydać w ramach kary można by było kupić już kilka takich książek.
Poza tym wiosna jak widać, w związku z czym mąż kicha. Przewieźliśmy syna inauguracyjnie do Warszawy, chociaż żal mi go trochę jak jedzie dzielnie zgnieciony w tym foteliku, ale na szczęście przespał całą drogę. A poza tym to syn nam się zrobił duzy chłop, 4,130. I muszę kończyć bo się obudził i cyc jest niezbędny,,,