sobota, 15 listopada 2008

Domowa sielanka

I jeszcze dowód, że mąż też żyje (na tym zdjęciu się ucieszyłam z tego faktu)

reading list

Korzystając z tego, że mam trochę czasu (tu puszczam do was wielkie oko) postanowiłam powalczyć o swoją edukację czytelniczą. Prawda jest taka, że jak większość z was pewnie wie czytać uwielbiam i niejedną dioptrię poświęciłam książkom, ale odkąd na świecie pojawił się Michał czasu jakby mniej a z doskoku czytac jakoś nie mogę.
W każdym razie zawzięłam się byłam i wypożyczyłam sobie zestaw z British Council. Na pierwszy ogień poszły felietony niejakiego Nicka Hornby'ego (pewnie znacie film na podstawie jego książki pt. "Był sobie chłopiec"). Jest to zbiór pod wspólnym tutułem w stylu "Moje lektury", dość inspirujące i juz sobie wynotowałam interesujące książki. Hornby rozbawił mnie wielce pisząc o tym, że czytał biografię Dickensa (którego jest fanem) oparta na listach opracowanych przez jedną panią krytyk, która przez większość książki utyskuje, że Dickens spalił swoje listy do kochanki postulując, że sławni ludzie powinni mieć kategoryczny zakaz palenia listów (teraz to chyba raczej kasowania maili, ale na wszelki wypadek zalecam: niczego nie kasujcie!), czemu Hornby się dziwi (temu utyskiwaniu) bo listy kochanki do Dickensa się zachowały i wielki pisarz jest tam czule tytułowany pieseczkiem na wszystkie możliwe sposoby i według Hornby'ego jakoś to naszej wizji pisarza nie wzbogaca (z czym się zgadzam). A poza tym odkrywa, że za jego zycja żył również syn tejże kochanki (niestety nie ze związku z Dickensem) to teoretycznie dawało Hornby'emu szansę na spotkanie z człowiekiem, który mógłby powiedzieć "Moja matka była kochanką Dickensa". Co prawda, jak przyznaje. szanse były na to niewielkie, ponieważ on sam miał dwa lata w chwili śmierci tegoż syna, zatem niewiele pewnie by zrozumiał z jego wyznań, a ten znów nie byłby do nich skory, ponieważ miał jakąś straszną traumę z powodu przeszłości swojej matki, ale jakże pięknie się nam tu ukazuje skracanie się dystansu pokoleniowego...I tak to...Może nie jakoś strasznie śmieszno, ale bardzo ciekawie.
Z wieści pozostałych. Michał raczkuje, niebezpieczeństwo zwisło jak burzowa chmura nad naszym dobytkiem, a głód poznawania ma niezaspokojony.
Pojechałam do Warszawy i wrócę z niej bez jednej ósemki - historia krwawa, gwałtowna i obfitująca w liczne zwroty akcji, ale nie nadająca się do publikacji na blogu, bo z natury swej dentystycznej mało estetyczna.
No dobra, dosyć tego pisania, wracam do czytania.

sobota, 1 listopada 2008

:)

Czas zatem leci, Michał rośnie (pojutrze, nie do wiary, skończy siedem miesięcy). Dla wszystkich zainteresowanych - przeszłam wstępną rekrutację i teraz czekam na jakieś propozycje tłumaczeń, najpewniej po Nowym Roku dostanę jakąś propozycję i z chęcią będę dzielić się wszelkimi moimi wątpliwościami. Życie towarzyskie dalej w powijakach i to niemal dosłownie, bo wszystko jest dyktowane rytmem kąpieli, karmień i w ogóle życia naszego synka. No bez przesady może z tym "wszystko" ale jakoś mi tak nie bardzo zrzucać te obowiązki na innych.
Na szczęście do Plazy nam się udaje wyrwać po kąpieli małego i tydzień temu byliśmy na rewelacyjnym filmie braci Cohen "tajne przez poufne" REWELACJA! Polecam każdemu, rola Brada Pitta jak dla mnie oskarowa. Zastanawiam się jak to w ogóle możliwie, że sala była pełna (pierwszy dzień wyświetlania), a jeszcze niedawno duże multipleksy wieszczyły, że w Lublinie się do kina nie chadza...No do Wyzwolenia to tez bym już nie bardzo chciała iść, po tym jak pani kasjerka trzymała nas kiedyś w szachu do niemal ostatniej minuty przed seansem nie wiedząc, czy się zbierze te kilka osób potrzebnych do tego, żeby seans się odbył....Z resztą podobno mają teraz z niego zrobić kino w stylu przedwojennym i przechcić na Apollo z ambitniejszym repertuarem. Zobaczymy...
I jeszcze apel. Ludzie! Idźcie do dentysty! Ostatnio czekałam dwie godziny (co prawda państwowo) na drobny zabieg chirurgiczny, bo chłopak przede mną rwał któregoś zęba z kolei. Młodziak całkiem. Straszne...Leczcie się póki czas...

poniedziałek, 13 października 2008

wątpia tłumacza

No to będziecie mieli niezłą rozrywkę ze mnie...
Dziś pierwsza garść przemyśleń, czy wam też się kojarzy, że jak bohaterka ma oczy w kolorze zatoki o zmierzchu, to chodzi o taką wiecie jaką zatokę? Napisałam dyplomatycznie, że w kolorze wód zatoki o zmierzchu, ale wciąż widzę jk trzyma w ręku te przynosowe i się zachwyca ich kolorem. Pfuj!!!.
`Dlaczego jak facet widzi kobietę to od razu zauważa, że ma różnobarwne pasemka, które pięknie kontrastują z jej mocno różowym swetrem? Przeciętny facet nie wie co to są pasemka, na sweter powie bluzka, a kolor to zna jeden, zbliżony do różowego - czerwony...
I tak o. a już nie wspomnę o podtekstach. W próbce nie mam scen ero, ale podteksty przecież są i zastanawiałam się dłuższą chwile, czy słowo "kochać się" nadaje się do lektury takiej, na co Bartek stwierdził z przekąsem, że mogę napisać, pardon, że bohater dawno kogoś "nie wyrypał".
Matko, dopiero poczatek, a już jest śmiesznie...

sobota, 11 października 2008

Romans

Trzymajcie kciuki, właśnie jestem na etapie tłumaczenia tekstu próbnego, który być może da mi wstęp do krainy prawdziwej miłości...Tak, tak...Falujące klatki piersiowe i westchnięcia, od których drżą czubki najwyższych sosen mogą się wkrótce stać moim chlebem powszednim. Traktuję to zadanie jako takie dość wyrafinowane ćwiczenie słownikowo-stylistyczne, które, mam nadzieję, przyniesie jeszcze jakieś apanaże (ukłon w stronę Marty i Grześka).
Wczoraj byliśmy na pierwszym festiwalowym filmie w Multikinie w Złotych Tarasach. Niezłe kino, bardzo dobry film - "Moja matka, moja narzeczona i ja", tylko, że niestety upadł nasz plan wyprawy metrem, bo okazało się, że o 20.20 na stacji Słodowiec nie ma możliwości nabycia biletu. Stolyca Panie...Ale na szczęście udało się nam znaleźć miejsce parkingowe pod Pałacem.
No, to wracam do moich bohaterów. Swoją drogą, pierwszy raz się spotykam z opisem, w którym atutem faceta są jego niebotycznie długie nogi (a oprócz tego równie długi ,lecz oczywiście barczysty tułów (a może powinnam napisać tors...) ale to już raczej norma, chociaż wygląda pewnie trochę w całości jak żyrafa...oczywiście z zielonymi oczami i w dobrze skrojonym garniturze. Aż szkoda, że nie potrafię tego narysować...

środa, 8 października 2008

ogląda się

Idzie jesień i człowiek jakoś tak naturalnie ma ciągoty do zalegania przed ekranem. No to wczoraj postanowiliśmy zalec z Bartkiem i zacząć odrabiać zaległości filmowe, których w tak zwanym międzyczasie trochę się nazbierało. Na pierwszy ogień poszła komedia z serii dziennikowej "Zimne dranie", która spodobała mi się z powodu opisu i Johna Cusacka na okładce. Po trzecim trupie zaczęliśmy się zastanawiać dlaczego ten przesmutny film został wydany w serii "Komedie najlepsze pod słońcem" bo my obydwoje zaczęliśmy łapać doła oglądając perypetie prawnika, któremu nic się w życiu nie układa, a świąteczny wieczór jest okazją do rozrachunku z przeszłością i niewesołych odkryć. Po kolejnej krwawej scenie resztę obejrzeliśmy na podglądzie i się nam odechciało proszę Was takiej komedii. Dobrze, że nie wydali tego w serii poranków dla najmłodszych...
Przełączyliśmy się zatem na film Eastwooda "Za wszelką cenę", którego dotąd się nam nie udawało obejrzeć no i poszliśmy spać po północy, bo Eastwood jednak trzyma klasę, chociaż finał taki trochę pod Oskara, ale sam film niezły.
jesień w ogóle zapowiada się filmowo, bo za chwilę WFF i, mimo Michała, wymkniemy się jak co roku na kilka filmów. Bardzo lubię ten klimat (chociaż po zamknięciu Relaxu impreza przeniosła się do Złotych Tarasów), kolejki po darmową kawę i oczekiwanie na to, czy film okaże się coś wart, czy też będzie kompletnym knotem. W zeszłym roku na przykład obejrzeliśmy o jakiejś nieludzkiej porze rewelacyjny, ale ponad dwugodzinny film, o tym jak kręcono pierwszy film fabularny w Rumunii, na sali było zaledwie kilkanaście osób, a wyszliśmy zachwyceni. W tym roku sporo sobie obiecujemy po duńskim chyba tytule "Król ping ponga"...
W ogóle jest ciekawie bo na ekrany w listopadzie wchodzi też film z moim ulubionym Philipem Seymourem Hoffmanem i nie mniej ulubioną Laurą Linney, który się nazywa Rodzina Savage i juz teraz polecam, a potem pewnie niedługo z tymże samym aktorem w ogóle coś niesamowitego, bo kolejny film ze scenariuszem Charliego Kaufmanna (tego od 'Być jak John Malkovich', "Adaptacji' i 'Eternal Sunshine of the Spotless Mind'), który się nazywa 'Synecdoche New York. Zapowiada się ciekawie, no a jest jeszcze najnowszy film Cohenów z Pittem w roli bezmózgiego mięśniaka. Kurcze, trzeba będzie zacząć zbierać na bilety...
Rozpisałam się, ale apetyt mi się zrobił na oglądanie czegoś, bo od czasu narodzin Michała byliśmy w kinie pierwszy raz dopiero dwa tygodnie temu.
Jak macie coś, co warto obejrzeć to podrzucajcie pomysły, z resztą na książki też, bo ja mam ostatnio tak, że zaczynam coś czytać i z powodu zmanierowania autora nie jestem w stanie dokończyć. Nie wiem, czy to wina moja, czy piszących (pewnie moja), z tego powodu nie bardzo wiem na co polować na Allegro. A Kasia nie chciała mi pożyczyć Stuhra...

wtorek, 7 października 2008

marchewkowe pole

Ostatnie dni upływają mi na sprzątaniu z pól naszych skromnych plonów wespół z mamą. Plony te składają się głównie z marchewki, którą konsumował będzie taki jeden pożerca. Swoją drogą to nie przypuszczałam, że dzięki synkowi nauczę się gotować zupy, a tu już całkiem nieźle mi idzie. Mięśnie sobie wyrabiam wożąc całe taczki tego dobra do domu, bo mama zaszalała i marchwi mamy, jakby tu nie jeden a co najmniej ze trzech takich Michałków mieszkało.
Na całe szczęście objawia się nam jakieś mini babie lato, co wnioskuję po praniu, z którego, przed zebraniem go ze sznurków, musiałam zbierać całe zastepy nitek. I nawet jeśli dziś słońca troche mniej, a sąsiad obok stwierdził, że to dziś jest dzień spalania w piecu wszystkich plastikowych butelek, które mu się uzbierały, to i tak nic to.
Zadanie domowe dla wszystkich czytających: wyjść na spacer i poszeleścić liściami, których już sporo na drpgach. Myśmy z mężem odrobili w niedzielę kontynuując nasz cykl poznawania okolicy.

wtorek, 23 września 2008

Dlaczego musi być zima...

-Żebym mogła się spaść magazynując niezbędne zapasy energetyczne na zimę
-W końcu będzie można palić w piecu (koniec z gromadzeniem Bardzo Ważnych Dokumentów do zniszczenia), nosić węgiel i co parę dni ścierać ze wszystkiego warstewkę węglowego pyłu(swoją drogą ciekawe, czy z Miśka też, chociaż do tej pory on się chyba będzie zbyt szybko ruszał, żeby się na nim cokolwiek zdążyło osadzić)
-Święta będą
-MOŻE będzie śnieg
-Kolejny raz będę się mogła sama ze sobą zakładać kiedy wywinę orła i w jakim stylu go wykończę
-Ulepię bałwana
-Nie dam się wyciągnąć na narty (dziecko mam i nie zrobię z niego sieroty)
-Będziemy wyżerać przetwory
-I ostatnie co mi przychodzi do głowy - najważniejsze - ŻEBY SIĘ WRESZCIE MOGŁA SKOŃCZYĆ!

poniedziałek, 22 września 2008

Lowry

Jak zwykle long time no see jak to mawiają Angole...Dochodzę do wniosku, że to wszystko przez to, że do wpisu na blogu potrzebne jest logowanie, to raz, a dwa potrzebna jest Mozilla,żeby się nie krzaczyło a ja, jako jedna z nielicznych chyba wolę, explorera.
W związku z tym pomysłów na wpisy sporo, a jakoś leń nie pozwala się zebrać i to jakoś poukładać.
A ja chciałam między innymi o modzie. Otóż jako kobieta wysoce luksusowa zapodałam sobie prenumeratę Twojego Stylu (a raczej zapodał mi szanowny małżonek za punkty uzbierane dzięki płaceniu rachunków Plusa). Lubię to pismo za zjadliwe felietony Agaty Passent, abstrakcyjne dla mnie problemy (jak się ubrać za mniej niż tysiąc złotych, dania kuchni tajskiej, rodzinne przyjęcie na dwanaście osób w dekoracjach Magdy Gessler, itp) oraz to filozoficzne poczucie wyzwolenia jakie mam, gdy widzę bez jak wielu rzeczy mogę się obejść...
Ostatni numer pisma zawierał dodatek na temat tego, co w nadchodzącym sezonie modne (acha, pomyślałam, dowiemy się za czym trzeba się rozglądać na ciuchach...)otworzyłam zatem i trochę mną zatrzęsło. Nie podoba mi się na przykład bardzo pomysł, że nagle modne są wąskie spodnie z krokiem w kolanach i nic i nikt mnie do nich nie przekona, jak też do czarnych swetrów w kolorowe paski na przedzie, jakie nosiłam jak byłam w czwartej klasie, bo komuś się ubzdurało, że lata 80 w pewnym sensie wracają do łask...
A tytuł dzisiejszego wpisu jest od czego innego. Lawrence Stephen Lowry to taki brytyjski malarz z Manchesteru, którego obrazy stały się inspiracją dla jesiennej kolekcji BUrberry. Spojrzałam zatem na nią z sentymentem, bo w czasie pobytu tamże miałam przyjemność zwiedzać przepiękne skądinąd muzeum poświęcone w całośći jego twórczości. Zajmował się głównie portretowaniem codziennego życia robotników i ich rodzin, w większości z resztą sylwetki na jego obrazach przedstawione są bardzo ogólnie. Malarstwo ma taką jesienną burawo-brązowawą kolorystykę, a nad tym wszystkim wdzięczni Menczesterczycy (czy jak tam się zwą mieszkańcy tego miasta) pochylają się z nabożną czcią zamykając w pleksi nawet kawałek serwetki, na którym artysta naszkicował jakiś fragment obrazu, a ponieważ nabazgrolił coś z obydwu stron, więc pleksi to wisi na lince, żeby można je było obejść dookoła i napawać się geniuszem. Wszystko to z resztą bardzo przeurocze.
Patrzę zatem na Agnes Deyn zasuwającą po wybiegu w rozciągniętej czapie i burym płaszczu z wywatowanymi ramionami i wyobrażam sobie jak słodko wyglądałaby taka lubelska ulica pełna kobiet ubranych w takie czapki i rozmaitej maści kreacje inspirowane Burberry/Lowrym i jak to dobrze, że jednak jest to tylko wizja artystyczna piszącej te słowa, a nie mogący się zrealizować scenariusz. Chociaż mimo wszystko zastrzeliło mnie, że ktoś się mógł oprzeć na jego malarstwie, żeby stworzyć kolekcję ubrań. Co jak co, ale w życiu by mi to do głowy nie przyszło... Bo zobaczcie sami jakby to wyglądalo. Bajka po prostu...

sobota, 13 września 2008

kura

Skurzałam.....Od pierwszego września jestem oficjalnie przy mężu, który to status uwiera mnie trochę jak niewycięta metka w nowym ubraniu. Mam nadzieję, że chwilowo, zatem gdybyście słyszeli o pracy dla anglistki...Mam nadzieję, że to się chociaż pozytywnie przełoży na braki w czytelnictwie, bo z rozpędu 2 września zapisałam się znów do biblioteki brytyjskiej i zaczęłam czytać.
Nie wiem tylko jak to się dzieje, że niby siedzę w domu, a są takie dni, że miękkość krzesła udaje się mi sprawdzić dopiero w porze obiadowej. Ale to chyba zadziwienie każdej domożony.
I tak to, jesiennie z predylekcją w stronę zimy. Trzeba szykować piec, buro, szaro, przyszłość zagadkowa...Może powinnam zacząć pisać jakiś kryminał...

niedziela, 24 sierpnia 2008

kibice

Alarm odwołany i nowe umiejętności

Po jednym upiornie trudnym wieczorze- patrz wpis poniżej - Michał stwierdził, że on chyba jeszcze jednak trochę poczeka z ząbkowaniem właściwym i kontynuuje na razie skromniej w dotychczasowej formie objawiającej się lokalną Niagarą, która spływa mu z buzi. Grzeczne dziecko wróciło, co nie znaczy, że spoczęło na laurach. Sie rozwija sie. Kaszkowanie na ten przykład zaowocowało całym szeregiem nowych umiejętności. Pojawienie się łyżeczki w zasięgu wzroku powoduje entuzjastyczny rozwór paszczy, pojawienie się czegoś inszego niż kaszka z odrobiną jabłuszka na tej łyżeczce powoduje entuzjastyczne plucie. Oprócz tego, gdy siedzi na kolanach karmicielki jedna rączka jest wykorzystywana do energicznych prób pomocy rodzicielce (skutkiem czego lewą rękę mam w kaszce) a druga, z braku zajęć była wykorzystywana do szczypania mnie w prawe ramię (aua!!!) na tyle mocno, że od dwóch dni młody dostaje na prawą dłoń skarpetkę i dopiero wtedy jest wyekwipowany w sposób wystarczający do rozpoczęcia spożywania posiłku.
Swoją drogą niby się nam wydaje, że jedzenie to taka prosta czynność, a ja już teraz wiem ile się trzeba naużerać, żeby taki maluch załapał o co w tym chodzi...
Ale i tak jest przekochany, dzielnie razem z tatą kibicowali polskiej drużynie w Pekinie. Dowód powyżej

środa, 20 sierpnia 2008

Szczęki

Niby nie film, a też thriller. Młodemu właśnie zaczęły się wyrzynać zęby i mamy za sobą pierwszą (ale za to jaką...brrr..)sesję płaczu...Pomógł dopiero zestaw żel+gryzak +Panadol...A i zmęczenie ponad godzinnym płaczem zrobiło swoje. Już się cieszę na pobudkę dziś w nocy. Ale czy ktoś mówił, że zawsze będzie ideałem? Hech...

środa, 13 sierpnia 2008

Bełkocik

Przeczytałam sobie ostatnio na onecie artykuł o tym, jak to Polacy piją coraz więcej kawy z przedziału premium. I dobrze im tak, ale zaciekawiło mnie w jaki sposób został napisany ten artykuł. Wiem, że gdzieś tam w agencjach PR siedzą ludzie i wymyślają jak elegancko opakować mało ciekawą treść, ale to słowotwórstwo... Dowiedziałam się na przykład, że istnieje coś takiego jak sampler (to chyba opakowanie na próbkę czegoś, jak mi podpowiada moja lingwistyczna wiedza, która jednakże może się w pas kłaniać pomysłowości PRowców bo równie dobrze to może być i sama próbka). I w tym kontekście rozwalił mnie po prostu na łopatki taki urywek: "saszetki kawy niskodrażniącej X w eleganckim samplerze, który ma za zadanie przenieść konsumenta w świat kawy X i wprowadzić klimat kolumbijskich plantacji, z których ta kawa pochodzi."
Mnie się tam klimat kolumbijskich plantacji to kojarzy jakoś tak półlegalnie ...Zastanawiam się jeszcze jak taki sampler ma ten klimat wprowadzać? Wyskakuje coś z niego? Jak się go pali/parzy to wydziela opary jakoweś? Taka kawa jak dla mnie to jest wysokodrażniąca...
Może sam sampler ma jakieś właściwości superpromocyjne, podobnie jak łelkam drinki, którymi, jak sama słyszałam, reklamowano jakąś aspirującą do miana eleganckiej imprezę...

wtorek, 12 sierpnia 2008

Gruzja

Siedzę wysmarowana pastą do zębów (jeśli nie wiecie, to jest to najlepszy środek na ukąszenia komarów, a ja się zasiedziałam wieczorem na podwórku). Wczoraj odwaliłam kawał dobrej roboty i wybrukowałam własnoręcznie spory kawałek dróżki do, żeby zacytować Anię z Zielonego Wzgórza, naszego wymarzonego domku, z tym, że bez domku. Jeśli ktoś rozumie o co chodzi:). W każdym razie dróżka jest jak się patrzy a w temacie gruzu, który służył mi za budulec, jak też Gruzji, o której się tyle mów pozwolę sobie zacytować wiersz mojego prywatnego wieszcza.


Kiedy słyszę słowo "Gruzja",
Okiem duszy widzę gruz ja.
Jeży mi się wąs i pejs aż,
Gdy przedstawiam sobie pejzaż,
Który, jakże kaukaski,
Z definicji nie jest płaski.
Kaukaz, skał kaskada, składa
Się z gór, z których wciąż coś spada.
To nam gwizdnie lawin z gór wizg,
To znów rumor urwań urwisk.
Gdy z urwiska głaz odpryska,
Skutkiem - skalne rumowiska.
Stawiać zaś na teren stromy
Domy - efekt znów wiadomy:
Z gustem się gruzińskim gryzie
Coś w rodzaju wieży w Pizie.
Trwać nie mogę w tym przechyle,
Dom przewraca się i tyle.
W sumie widok jest fatalny:
Gruz ceglany plus gruz skalny.
Gruzin, gór porywcze dziecię,
Łamie trójnóg geodecie,
Przy okazji zaś i goleń,
Wznosząc okrzyk od pokoleń,
Powtarzany w dumnej Gruzji:
"I co teraz - pies ten gruz zji?!..."
-Takich przeżyć każdy Gruzin
W życiu ma co najmniej tuzin

piątek, 8 sierpnia 2008

Debiut

POnieważ od września, mam nadzieję, wracam do pracy (tylko jeszcze nie wiem gdzie, bo charakterystyczne w zawodzie nauczyciela na początku jego kariery jest to, że się żyje od sierpnia do sierpnia) postanowiłam zacząć nieco wzbogacać zestaw jedzeniowy Michałka. Nie ma tak prosto jednak. W celu wzbogacania należy najpierw nieco uszczuplić swoje zasoby finansowe i zaopatrzyć się w przyjazną dziecku łyżeczkę, smakowitą kaszkę odpowiednią dla takiego brzdąca, ładną miseczkę, która podobałaby się i mi i jego babci, a także, element najważniejszy, łatwopierny śliniaczek w kolorze marchewki lub zbliżonym (to już trochę na wyrost). Na całe szczęście kaszka została przyjęta entuzjastycznie i jutro będziemy kontynuować miłe z nią spotkanka. A tu mnie nachodzi refleksja, że taka kaszka to jest pierwszy krok od mamusi w stronę nowych wyzwań...Hech...
Zadebiutowały również igrzyska w Pekinie, ale nie mogłam oglądać ceremonii otwarcia. Cały czas myślę o tych biednych ludziach, którzy ćwiczyli całe lata dla tej jednej okazji, w sumie pewnie ćwiczy tak większość sportowców, ale chyba jednak bardziej z własnej woli niż Chińczycy. Z resztą monumentalizm tej całej okazji w tym przeogromnym kraju jest aż porażający. Czytałam dziś w Dzienniku co specjalnie z tej okazji zbudowali i rozbudowali i jest tego tak dużo, że to aż jakieś ponadludzkie...
A na koniec prywata. Czy ktoś mi może wyjaśnić dlaczego w explorerze nie jestem w stanie uzyskac większości polskich znaków w blogu i muszę się przerzucać na Mozillę, której, pewnie będąc w mniejszości, jakoś nie lubię? Help?

środa, 6 sierpnia 2008

Reminescencje, podła roślina i faraonki

Wczorajszy wieczór jako żywo przypomniał mi te odległe czasy, gdy wieczorami włączał się szósty stopień zasilania i godzinami siedzieliśmy w romantycznym świetle świec. Powiało i nagle gdzieniegdzie w domu zabrakło prądu. Po podłodze pociągnęły się zatem długaśne przedłużacze, jak kroplówki ratujące cenną zawartość lodówek, a nam przyszło brać prysznic w świetle świecy.
Swoją drogą dziwne to były czasy, gdy ni stąd ni z owąd i nie wiadomo na jak długo gasły światła i można było tylko cierpliwie czekać. Teraz to od razu ludzie dzwonią z pytaniami co się stało i kiedy będzie, poradzić sobie nie mogą bez żarówki, a kiedyś ze stoickim spokojem mama wyciągała z szafki lampę naftową a na ploty przychodził sąsiad.
Tyle o reminescencjach, a dalsza część tytułu związana jest z dwulicowym gruboszem, który pysznił się na naszym kuchennym parapecie, zżyłam się z nim, bo bezlitośnie przeze mnie podcinany wytrzymał już chyba z dziesięć lat, ale wczoraj przelała się czara goryczy, a raczej woda w jego podstawce i okazało się, że to właśnie jego doniczka jest siedzibą faraonek, które biegają nam po kuchni. Potop spowodował ich masową ewakuację a ta znowuż ekstradycję rośliny poza obręb mieszkania. Stoi sobie teraz w komórce, a ja się zastanawiam co z nim zrobić. Niech najpierw odpokutuje za zdradę...

niedziela, 3 sierpnia 2008

Komoda

Tak się składa

W zeszłą sobotę kupiliśmy wreszcie nowe meble do pokoju w BRW. Meble jak meble, przywożą się w paczkach i należy je złożyć. Zachęceni wizją odświeżenia obejścia ruszyliśmy zatem do składania, na pierwszy ogień poszła piekielnie ciężka szafa, która przy ofiarnej pomocy mojego teścia znalazła się po kilku godzinach stukania i wiercenia w całości i na właściwym miejscu. Zachęcona natomiast moim niewątpliwym sukcesem na polu sklejania szuflad do tejże postanowiłam zabrać się za komodę, która miała aż siedem szuflad. Siadłam sobie niefrasobliwie nad wszystkimi tymi drewienkami, moja siostra zabawiała Michała, a ja oglądnąwszy instrukcję zastanawiałam się jak nasi znajomi mogli mieć jakiekolwiek problemy z nieco mniejsza komodą z BRW, lecz z tej samej serii, skoro tak świetnie wszystko pasuje i nawet ja jestem w stanie tak szybko złożyć te szuflady. W końcu doszłam do dwóch szuflad, które miały nieco zaokrąglony jeden brzeg i w związku z tym małą wypustkę w środku. Popatrzyłam na nie i stwierdziłam beztrosko, że zostawię je mężowi, jak wróci niech się zastanawia...
Po pół godzinie nagle mnie olśniło, że tam była taka mała tabelka...Nie wszystkie te deseczki były równe, o nie. A ja oczywiście posklejałam nie tak jak trzeba, dobrze, że denek nie przybiłam. Bartek zastał mnie, gdy zdemontowałam już prawie połowę mojej wcześniejszej pracy i nawet nie krzyczał, tylko wspaniałomyślnie wyciągnął pomocną dłoń. A potem okazało się, że do pechowej komody nie dołączono pleców...Mam nadzieję, że niedługo się ich doczekamy.
Proszę o wybaczenie, jeśli nieskładnie piszę, ale za oknem kona cisza rozrywana dźwiękami ludowych przyśpiewek, które na cały regulator puszcza mój sąsiad i już bardzo dokładnie wiem, co mają wszystkie rybki...A komoda będzie zaraz na zdjęciu, bo jednak, mimo moich wysiłków stoi...
PS. A w ogóle to po okresie pokuty spowodowanej zjedzeniem mojej komórki przez Hakeru już niedługo będę mieć nowy telefon i stareńka Nokia przestanie mnie denerwować ciągłym rozładowywaniem. I jeszcze pozdrowienia dla uczestniczek ogniska wczorajszego. Musimy to powtórzyć!

niedziela, 27 lipca 2008

łał

Ale długo panowała tu cisza...Wygląda na to, że za grosz nie mamy oboje systematyczności i żeby zabić wyrzuty sumienia ochrzaniłam od razu męża, że nic nie pisze..
Wróciliśmy znad morza, nad którym to morzem syn nasz ukochany dokonał historycznego popisu, złapał zapalenie układu moczowego i zamiast na plaży wylądowaliśmy obydwoje w szpitalu w Wejherowie, na szczęście tylko na trzy dni, w związku z czym przez pozostałą część urlopu mógł się rehabilitować udawaniem przesłodkiego bobaska i niewinnym gruchaniem. (A w jednym i drugim jest specjalistą). Pogoda nie dopisała i nie mogłam nawet ochrzcić swojego kostiumu kąpielowego, ale naspacerowaliśmy się za wszystkie czasy.
W domu okazało się po raz kolejny, że nasz pies ma nie po kolei pod tymi wielkimi futrzastymi uszami i na widok kury dostaje białej gorączki. Pewnie nie pisałam, jak kiedyś mi zrobił ścieżkę zdrowia, chyba byłam już w 7 miesiącu ciąży, a on sobie postanowił zapolować na kurkę i musiałam mu ją z zębów wyrywać i to wielokrotnie, bo ptaszysko miało świetny zaiste sposób obrony przed atakami psa - udawało zdechłe i się nie ruszało, co tylko ułatwiało Hakerowi zadanie ponownego łapania go w paszczękę.
Ale nie o to, nie o to. Otóż moja kochana rodzicielka, co to nie może usiedzieć bezczynnie kupiła sobie 5 brojlerów (dla niewtajemniczonych to są takie duże kury hodowane dla mięsa), chucha na nie, dmucha, rozmawia z nimi itepe. Siedzą sobie te bidulki w kojcu na podwórku i nikomu nie wadzą, nawet Hakeru się ich nie czepiał do wczoraj...Wczoraj w czasie wybiegiwania bezceremonialnie wskoczył w sam środek tego towarzystwa i zaczął dusić, mimo, że było nas troje to ledwo go opanowaliśmy a znowu się wyrwał i dalejże smakować kuraków...Dobrze, że żadnej nic się nie stało, chociaż słyszałam, że one są słabowitego serca i tylko czekałam, aż któraś się w dramatycznym geście złapie za pierś i osunie na murawę...
Skutek jest taki, że jesteśmy zdeterminowani, żeby wyszkolić tego zabójcę zanim kogoś pogryzie, zastanawiam się tylko kto mu da radę...
A wczoraj nasze kochane dziecko z wdzięczności, że je wzięliśmy na chwilkę do łóżka na naszych oczach pierwszy raz przewróciło się z pleców na brzuszek i rozrzewnieniem powiedziałam do Bartka, że teraz to już tylko patrzeć, jak przyprowadzi nam jakąś dziewczynę do domu i powie, że się wyprowadza. A technikę ma świetną: łapie się za stopy, robi kołyskę i przewraca na bok, a potem jeszcze energiczne zamachuje nogą i już jest na brzuchu. Cały dzień dziś ćwiczył...
No, chyba się trochę zrehabilitowałam. Może mężu poczuje się dotknięty i łaskawie też coś napisze. To byłam ja - kobieta z pazurem

piątek, 20 czerwca 2008

kanikuła

W zasadzie wychodzi na to, że ogarnęło nas już wakacyjne lenistwo i tylko mały z radością przetwarza mleko na dżule i coraz trudniej go nosić na rękach. Gorąc a tu sobie siedzimy w Warszawie z powodu różnych ważnych spotkań mojego szanownego Męża. Między innymi było to wtorkowe spotkanie z Niemcem, który przyleciał na spotkanie z nim z Anglii i okazał się zupełnie do siebie niepodobny. Już tłumaczę: wzięliśmy zdjęcie ze strony internetowej, gdzie pozował w garniturze, uczesany i jakoś tak formalnie, a na spotkanie nam przyleciał dwumetrowy gigant w stroju nieoficjalnym iśmy go nie poznali. Ale potem już było w porzo.
Tak sobie myślę, że z okazji zbliżającej się rocznicy pewnego ekhm, wydarzenia, zorganizowałabym jakoweś ognisko, na które tą drogą serdecznie zapraszam wszystkich czytających najprawdopodobniej w pierwszy weekend po 17 lipca. Będzie okazja z mej strony zaszpanować nadmorską opalenizną i nadrobić braki towarzyskie.Zatem czujcie się zaproszeni:)Może nawet upiekę ciasto....

sobota, 31 maja 2008

straszna historia z optymistycznym zakończeniem

Nie wiem jak to możliwie, ale to, co nam się wczoraj przydarzyło nawet w filmie fabularnym zostałoby potraktowane przez widzów, jako nieudolne naciąganie rzeczywistosci przez scenarzystów. Otóż od przedwczoraj nasz synek dysponuje leżaczkiem pomyslanym tak, żeby mógł sobie podziwiać rzeczywistosc w dowolnie wybranym miejscu. Zatem posadziłam go na srodku kuchni i zaglądnelam sobie do internetu. Siedzę tak sobie i nagle słyszę potworny huk. Odwracam się i widzę, że w leżaczku Michała leży żyrandol...
Dwa lata wisiał skubaniec pod sufitem i nie dawał żadnych sygnałów ostrzegawczych i urwał się akurat wtedy, gdy centralnie pod nim znajdowało się dziecko. Straszna to była chwila, ale wyobraźcie sobie, że Michałowi nic się nie stało. Jak go zaiweżlismy do lekarza, bo po takim czyms nie bylismy do końca pewni, czy jest cały, a jemu nic. Ba, Żyrandol też nietknięty, nawet żarówka się nie stłukła...
I abstrahując, chociaż nie do końca może, bo żyrandol był pewnie chiński. tekst mojej tesciowej o baseniku dmuchanym, który kupilismy ostatnio małemu w ramach wanienki turystycznej. "To tak smierdzi, że musi być chińskie..."
A na zakończenie bonus w postaci najswieższej fotki Michała w rzeczonym leżaczku.

poniedziałek, 26 maja 2008

Update

Czas leci...Nie było tu nikogo parę dni, w ciągu których niemało się wydarzyło i za jednym wpisem nie da się tego nadrobić. Mam zatem nadzieję, że mąż też się poczuje w obowiązku i trochę uzupełni.
Z rzeczy ciekawszych do opowiedzenia jest nasza zeszło weekendowa wyprawa do Nałęczowa na ten przykład.
Pogoda zapowiadała się tak sobie, ale ponieważ już tydzień wcześniej wystraszyły nas chmury postanowiliśmy, że tym razem się nie damy. Zapakowaliśmy małego do samochodu (a jest trochę tego pakowania, bo trzeba zabrać wszystkie klamoty, a szczególnie zestaw pupny na wypadek kataklizmu fizjologicznego) i wyruszyliśmy kręta szosą wśród lasów i pól. Zza chmur chwilami idyllicznie przyświecało słońce mamiąc nas nadzieją na lepszą aurę, zatem jechaliśmy szczęśliwy a Michał błogo drzemał. Jak to zwykle w takich okolicznościach bywa, gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że na podobny pomysł spędzenia czasu wolnego wpadło pół Lublina i jedna czwarta Warszawy, tak, że z parkowaniem nie było łatwo, o nie, ale śmy się uparli. Znaleźliśmy zatem miejsce i dalejże do parku zdrojowego. A niebo szarzało....
Wiedzeni chęcią wykorzystania do maksimum okoliczności przyrody przetruchtaliśmy przez park, w oddali słysząc grzmoty i nieco zgłodnieliśmy. Zatem powolutku zaczęliśmy podążać w stronę sympatycznej i dość smacznie karmiącej restauracji Przepióreczka. Niestety w środku odbywały się dwie komunie, więc postanowiliśmy zasiąść po parasolami gdy nagle niebo się urwało. W sumie, to jakby spacer po parku zajął nam dwie minuty więcej,to nadawalibyśmy się tylko do wyżęcia. Ulewy takiej to ja dawno nie widziałam, a na domiar złego kelner poinformował nas przemile, ze kartę owszem, poda, ale na jedzenie trzeba czekać co najmniej czterdzieści minut. Zatem, chcąc nie chcąc, wykorzystaliśmy moment, gdy przyroda nabierała tchu przed następnym atakiem i szybciutko zmyliśmy się do domu. Dosłownie nawet.
Na pamiątkę tych przemiło spędzonych chwil pozostało mi między innymi zdjęcie wiewiórki, zrobione przez mojego męża, które stanowi bardzo udanego podsumowanie tego całego popołudnia.
A zdjęcia Michała wkrótce,obiecuję.

niedziela, 11 maja 2008

lala

Ostatnie dni dwa upłynęły mi na czytaniu daawno wypożyczonej zbiblioteki książki (swoją drogą zaprzyjaźniona Pani z biblioteki na Zuchów spuści mnie ze schodów, bo jak wypożyczałam ostatnio książki to jescze nie było po mnie widać ciąży, nawet nie chce mi się nawet myśleć kiedy to było). Przeczytałam sobie mianowicie "Lalę|" Jacka Dehnela i jestem zachwycona. Jest to opowieść o przedwojennych i wojennych losach jego rodziny relacjonowana przez babcię, która ma niesamowitą skłonność do skomplikowanych i przezabawnych dygresji, a każda opowieść prowokuje następne historie. Rodzina miała bardzo barwne życie, a sama książka jest nie dość, że zabawna to jeszcze dobrze napisana i dzięki temu nie miałam jej ochoty ani razu odłożyć, a niestety ostatnio często mi się zdarzało, że jak coś zaczynałam czytać, to nie miałam tego siły kończyć. Zainteresowanym mogę pożyczyć, chociaż może lepiej proponuję zanabyć, bo i tak pewnie za kwotę, którą będę musiała wydać w ramach kary można by było kupić już kilka takich książek.
Poza tym wiosna jak widać, w związku z czym mąż kicha. Przewieźliśmy syna inauguracyjnie do Warszawy, chociaż żal mi go trochę jak jedzie dzielnie zgnieciony w tym foteliku, ale na szczęście przespał całą drogę. A poza tym to syn nam się zrobił duzy chłop, 4,130. I muszę kończyć bo się obudził i cyc jest niezbędny,,,

sobota, 26 kwietnia 2008

Bożyszcze tłumów

ostatnio tak się składa, że mam trochę czasu między trzecią a piątą rano, kiedy to mój synek, najedzony jak bąk nie chce spać, tylko leżeć sobie cichutko na moim ręku i patrzeć na mnie tymi wielkimi oczyskami. Jak tylko odłożę go do wózka zaczyna się kwękanie, które następnie przechodzi w ryk. Siedzimy sobie zatem zgodnie te dwie godzinki, a ja, żeby nie marnować czasu i jakoś nie zasnąć czytam sobie. Pasjami szczególnie kryminały. Najlepiej brytyjskie, gdzie głównym bohaterem jest szacowny detektyw,mężczyzna najlepiej, bo kobiety w tej roli jakoś mi nie pasują. Mam kilku ulubionych autorów, ostatnio kończę nadrabiać zaległości w zgłębianiu losów inspektora Rebusa z powieści Iana Rankina. Notabene Rebus jest z pochodzenia podobno w którejś tam linii Polakiem i stąd to nazwisko. Ale nie o tym. Zastanawia mnie mianowicie jakaś taka prawidłowość w tych powieściach polegająca na tym, że niezbyt atrakcyjny z opisu inspektor, lubiący dość whisky i pewnie często nią zalatujący, zmarnowany życiem i permanentnym niedosypaniem człowiek, który jak na złość często obrywa od przestępców, a wszelki ból tłumi paracetamolem zapijanym swym ukochanym napojem energetycznym irn-bru, słowem jak taki niezbyt atrakcyjny typ ma tak szalone powodzenie u kobiet. No może nie przesadzajmy z tą szalonością, Rankin do pięt nie dorasta tym względzie Chmielewskie, która przecież do pewnego momentu osią niemal każdej swej powieści czyniła płomienny romans z sobą (czy tam swoim alter ego) w roli głównej. Zawsze mnie to zastanawiało, bo ja jakoś tak Chmielewską utożsamiam z jej bohaterami, a atrakcyjna to ona dla mnie już dość dawno przestała być, na długo przed tym, jak jej bohaterki skończyły romansować.
W każdym razie nie wiem co w tych bohaterach moich kryminałów widzą kobiety. Czy to jakaś rekompensata braku takowych przeżyć ze strony autora w realnym życiu? Czy może miłość do bohatera kreowanego tak, że choćby wyglądał jak wyjęty ze śmietnika to i tak jakaś sztuka będzie go namiętnie całować...
Przynajmniej dzięki tej mojej przymusowej bezsenności nadrabiam braki w lekturze, a gdybym umiała szybko pisać jedną ręką to pewnie i ten blog inaczej by wyglądał...

wtorek, 8 kwietnia 2008

Matka Polka


Witam wszystkich po krótkiej przerwie jako matka Polka:). Nowy obywatel wlasnie drzemie sobie w wózku. Chyba sie wdal w tate, bo jakis taki malo rozdarty. W szpitalu to sie nawet dosc pozytywnie wyroznial na tym tle.
Dziękuję bardzo za wszystkie gratulacje, odwiedziny i w ogóle. Nie wiem kiedy ja się w tym wszystkim odnajdę i jako zacznę funkcjonowac, ale na razie jestem przede wszystkim wielką butelką dla naszego synka.
Co prawda obiecywalam, że niniejszy blog nie stanie się blogiem pieluszkowym, ale zgodnie z powszechnymi prawami jak każda matka uważam, że moje dziecko jest najpiękniejsze na swiecie, a mąż zrobi mu to zdjęcie, które jest na blogu chwilę po tym, jak się urodzil (syn, a nie mąż) w związku z czym jeszcze nie byl w najlepszej formie i ja to muszę koniecznie skorygować, więc wrzucam jeszcze jedno.
Trzymajcie kciuki za rozwój wypadków (i w sumie pociechy też)

czwartek, 3 kwietnia 2008

Jeeeeeest:-)


Nie pierwszego, ani nie drugiego, bo trzeciego zero czwartego o 12:45:-)

poniedziałek, 31 marca 2008

bardzo mi przykro

Naprawdę, bardzo mi przykro, ale nic się nie dzieje. Nie ma zmian w kwestii narodzin i dopytywanie się niczego tu nie zmieni...Moja koleżanka z pracy napotkana dzis w sklepie wyraziła szczere zdumienie, że nie wyskoczyło mi nic na paszczy, nie jestem spuchnięta jak pączek i chodzę jeszcze wciąż a potem, że się jeszcze nic nie urodziło. Ano nie...Michał jest uparciuch, chociaż mąż szanowny twierdzi raczej, że maminsynek i się kurczowo zapiera przed narodzinami. Wszystkim sledzącym na bieżąco zmiany w kwestii potomka oswiadczam, że jeżeli mały Małecki dobrowolnie nie złoży broni i do srody nie podda się i matce i naturze to 2 kwietnia idziemy kontrolnie do szpitala. Może jak jakis lekarz na niego nakrzyczy to zmięknie, bo ja do tego dziecka już nie mam siły:)

środa, 26 marca 2008

Końcowe odliczanie

Niby nic się nie dzieje, ale mamy świadomość, że Kropek Obecny Brzuchem za chwile może stać się namacalny. Już nie tylko poprzez regularne kopanie mamy od środka, ale także głośny krzyk. W końcu już za chwilę termin, zostało raptem parę dni. Chyba zaczniemy przyjmować zakłady co do daty urodzin...

środa, 19 marca 2008

Wicie

W brzuchu cisza, to znaczy kopanie nieustanne, ale Święta planujemy jak na razie spędzić w domu. Niestety czuję, że powoli dopada mnie syndrom wicia gniazda. Dotąd zdawało mi się, że mnie ominie, ale napada mnie taki pucuś, że Bartek jest pewnie już na skraju załamania nerwowego. Dziś na ten przykład strzeliło mi do tej pustej łepetyny, że skoro już sprzątam wszystkie szafki, to czemu by nie przeczyścić rur w zlewie. Jak pomyślałam tak i zrobiłam, po pięciu minutach wszystko było rozkręcone, własnoręcznie, to pewnie i tak lepiej mi poszło niż przeciętniej kobiecie, tylko ze skręceniem było gorzej....Oj myślałam, że mąż mnie udusi, bo musiał to zrobić za mnie, a ja solennie przyobiecać, że do porodu trzymam się z dala od rozkręcania na części drobne czegokolwiek bez jego zgody. (Za kaczuchę się jeszcze nie zabrałam, ale wyobraźcie sobie co by to było, gdyby mi się zachciało przesmarować silnik...). Ogólnie straszny stan, a mężu się śmieje, że spuścić mnie na chwilę z oka....
Oprócz tego zamiast godnie wypoczywać, to ostatnie dni i tak upłynęły nam pod znakiem jeżdżenia po różnej maści urzędach, całe szczęście tylko, że, chyba za sprawą hormonów, mam na tyle stabilne samopoczucie, że mnie cholera nie bierze tak łatwo jak kiedyś i ogólnie znoszę spokojnie większość królewskich nawyków naszych kochanych urzędników. Ostatnio musieliśmy państwa w sądzie w Opolu Lubelskim uświadamiać, że są czynni do osiemnastej, a nie piętnastej...A poza tym nic jednak nie wpływa tak pozytywnie na jakość obsługi jak moja zwalistość. Koleżanki w szkole mnie uświadomiły, że ciężarnej się nie odmawia, bo wtedy odmawiającemu coś zjedzą myszy. To ja poproszę podwójną bitą śmietanę, ale już!

wtorek, 4 marca 2008

odrobina autopromocji

Ale tu cicho....Nie ma się co dziwić, wszyscy pracują. To znaczy chciałam wszem i wobec i niniejszym zakomunikować, że skończyłam!!!Co prawda zostały mi imponderabilia w postaci przeczytania wszystkiego jeszcze raz i opracowania indeksu, ale Cztery królowe można uznac za przeszłość. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na pojawienie się mojego pierworodnego...Z resztą w ramach autopromocji mogę się pochwalić, że od września w księgarniach niemal harlequin mojego autorstwa tłumaczeniowego. (Wspaniałomyślnie mogę nawet podarować kurze z biura jeden egzemplarz z autografem, bo wiem, że w tej dziedzinie jest nieźle poinformowana).
A w temacie oczekiwania, to najbardziej mnie bawi, że od tygodnia w sąsiednim pokoju stoją sobie dwie torby, gotowe do szpitala. Weź tu myśl człowieku co ci się przyda za ten tydzień/dwa/trzy i spakuj się na zaś. Mało tego, wymyśl w czym wyjdziesz ze szpitala, bo przecież zaaferowany mąż gotów zapomnieć, że potrzebujesz na ten przykład obuwia, albo, co gorsza, spodni. Tak samo z resztą wyszykuj dziecinę. A jak zamiast standardowego 56 na świat przyjdzie gigantyczne 68???
Takie to są rozterki przyszłej rodzicielki. A swoją drogą zastanawiałam się, czy nie rozpisać blogowego konkursu na termin narodzin. Kto będzie najbliżej ten...ten...no właśnie, mam problemy z nagrodą....Może jakies pomysły?

niedziela, 17 lutego 2008

Niewierne kopie

Ostatnio w mediach gruchnęła wieść - odkryliśmy kopię Układu Słonecznego, i do tego myśmy to uczynili! my Polacy! (Tzn. niektórzy spośród nas, dodajmy, że nieliczni, ze dwie osoby może). Ale news! Wszystkie media krajowe zaczeły się dogłębnie rozpisywać na ten temat. Niejednemu pewnie przyszło na myśl, że jeśli amerykański eksperyment z zestrzeleniem satelity nie powiedzie się i rakieta przypadkiem trafi w Ziemię, będziemy mogli się bezpiecznie przenieść do Nowego Układu Słonecznego.

Tymczasem, po dogłębnej lekturze artykułów, okazało się, że owszem, jest nowy Układ Słoneczny i że znajdują się w nim kopie dwóch naszych planet, ale z resztą to niewiadomo. No i wyszło na to, że mamy do czynienia z kopią wykonywaną przez pierwsze kserokopiarki - co któraś tam litera widoczna, co któryś tam wiersz da się przeczytać - reszty nie ma. Naukowcy mogą się tu tłumaczyć, że jak jest kopia Jowisza i Saturna, to na pewno są i pozostałych planet, tylko chwilowo ich nie widać. Być może. Nie to jest jednak tu najważniejsze.

Pierwszą reakcją Żonu na wiadomość o tym, że znaleźliśmy kopię Układu Słonecznego, było pytanie: "A czy są tam Polacy?". Matko święta - pomyślałem - gdybyż byli tam już Polacy, ile możliwości przed nami by się pojawiło. No bo skoro są Polacy, to na pewno jest kopia narodowej drużyny piłkarskiej (tylko nie wiadomo, czy jest Benhaker, bo o Holendrach nic się nie mówi, więc kto ich szkoli?), jest drugi Adam Małysz, są siostry Radwańskie są też i zapewne wszelkiego typu bliźniacy... . Po prostu nic, tylko importować podwojone talenty (oczywiście nie wszystkie z wymienionych). W dodatku podwoiła by się też liczba polskich kibiców. Genialne w sumie to odkrycie drugiego Układu (no właśnie, może to ten poszukiwany od dawna UKŁAD?).

Odkrycie zrodziło we mnie jednak pewną wątpliwość zasianą jeszcze w czasach licealnych przez nauczycieli fizyki. A cóż jeśli mamy do czynienia z antymaterią? Nowy Układ jest więc AntyUkładem, w którym Polacy są AntyPolakami, tamtejszy Adam Małysz skacze maks jeden metr, Kubica musi pchać swój bolid, a reprezentacja przegrywa wszystkie mecze 0:20, bo szkoli ją antyBenhaker. Importować warto by było tylko kopie tutejszych ziemskich niedojd. Tyle, że ze spotkania materii z antymaterią nic dobrego nie wynika. No może w skali kosmosu zrobi się nagle odrobinę cieplej. Czego sobie i Państwu życzę, czekając z utęsknieniem na wiosnę.

sobota, 16 lutego 2008

Psia edukacja

Mężu mój szanowny ma niedługo urodziny, w związku z czym udaliśmy się wczoraj do sklepu w celu zanabycia prezentu. Wybór padł na książkę o tresurze psów. I dziś z okazji spaceru z naszym przeuroczym i szalonym czworonogiem małżonek postanowił wprowadzać już wyczytane porady w czyn. Główną poradą o jaką nam chodziło była kwestia jak oduczyć psa skakania na właściciela. Bo o ile w przypadku miniaturowego kundelka jest to miłe, o tyle, co prawda dziesięciomiesięczny szczeniak, ale jednak w wyproście dorównujący mi wzrostem i niedługo pewnie wagą, w skoku już tak słodki nie jest. Książka mówi ignorować. Czyli odwracać sie bokiem i unikać kontaktu wzrokowego. No i patrzę ja dziś przez okno jak mój mąż unika, a pies wariuje z rozpaczy nad nieczułym panem. Zaczął się nawet turlać, żeby na niego spojrzał. Aż w końcu wyobraźcie sobie uspokoił się. Czyżby mały sukcesior? Zobaczymy.
A teraz z innej beczki. Nie jestem jakąś fanatyczną wielbicielką Walentynek, ale ostatnio rozbawił mnie bardzo bilboard reklamujący obchody tego święta w naszej lubelskiej galerii handlowej. "Walentynki w Plazie - 16 lutego". No cudne, od razu się przypomina pytanie z jakiegoś Barei, "To kiedy macie tą wigilię?"
Taka to nasza shoppingowa kultura.

niedziela, 10 lutego 2008

Do pracy rodacy

Mężu pojechal sobie w siną dal, do stolycy, walczyć na różnych frontach (między innymi doszlimy do wniosku, że konieczna jest reanimacja kaczuchy jednak i zobaczymy, czy nasz blaszak zechce wspólpracować. Ostatnio szantażowalam nasze autko metodą, że jak nie zapali, to go zostawimy tam, gdzie stoimy i będzie tak stal, aż zardzewieje. Zapalil od razu). Pojechal zatem a mnie zostawil na wlosciach i przy tlumaczeniu. (Kurcze, czuję się jak jaka aktorka z kresów z tylnojęzykowym l, bo mi ta literka co trzeba nie chce wchodzić, why?)
Już ponad sto stron zapoznaję się ze skomplikowanym życiem kobiet w trzynastym wieku i tym, jak to się wszyscy nakombinowali, żeby zdobyć majątek.Najbardziej mi żal takiego króla Anglii, Henryka III, co to co wyprawa to kompletna klapa...Bidny chlopina, szkoda tylko, że król.
I tak to. Nie bywam, bo dziennie muszę wyrobić normę 8 stron książkowych (nawet mi się nie chce liczyć ile to tlumaczeniowych) bo inaczej czeka mnie poród przed laptopem...Tak się składa, że termin skończenia pracy mam ponad dwa tygodnie po terminie porodu. I co będzie silniejsze, mały decybel, czymoja wola pracy? odpowiedź jest prosta. Książka się na pewno nie będzie darła tak głosno, jak nasz synek.
Czesc pracy (s też nie wchodzi, a na ł już znalazłam sposób)

poniedziałek, 28 stycznia 2008

Korzystanie z wolności

W ramach wykorzystywania pozostałych nam wolnych wieczorów urządziliśmy sobie z małżonkiem łikend atrakcji. W poczet atrakcji wlicza się wizytę w miejscowym multipleksie ( a wyboru wielkiego nie ma...) na niezłym dosyć filmie p.t. "American Gangster"z Denzelem Washingtonem (taki aktor, jakby ktoś nie wiedział). Zgrabny scenariusz, jak dla mnie 6 z plusem za odtworzenie realiów Nowego Jorku lat siedemdziesiątych, co prawda nie miałam przyjemności wtedy przebywać w tym mieście, ale rozczuliło mnie, gdy w jednej ze scen gliniarz (w tej roli Russel Crowe) ze swoim partnerem przeszukują jakiś samochód a w tle widać wrak. Wyobraziłam sobie jak tego szukali rekwizytorzy, "potrzebny wrak w dobrym stanie, z lat siedemdziesiątych..."
A wczoraj pojechaliśmy do Nałęczowa, gdzie puchy, bo pogoda nie dopisała. Zaliczylismy pijalnię Wedla, bo tam jest a w naszym mieście kochanym nie (polecamy:)), potem poszliśmy na mszę do tej śmiesznej drewnianej kaplicy, w środku to się można poczuć jak w Zakopanem niemal. A jak wyszliśmy ze mszy to się okazało, że w tak zwanym międzyczasie zaczęło prószyć i się zrobiło magicznie w Parku Zdrojowym. Mężu nacykał zdjęć swoją nową niemal Zorką pięć. Rezultat jeden ślicznościowy poniżej. Sami osądźcie czyż Nałęczów nie bywa uroczy.



sobota, 26 stycznia 2008

Kolędowanie

Tradycji stało się zadość i jak co roku, w myśl świeckiej tradycji, w zaprzyjaźnionym lokum (które ostatnio okazało się też bywać świątynią) odbyło się kolędowanie. Dopisali ci, co dopisali, jak zwykle nie zabrakło ilustracji muzycznych rodem z chińskiego teatrzyku, a z samego kolędowania mała impresja fotograficzna:


Oto dowód na to, że nawet po prawie dwóch latach od ślubu mój małżonek patrzy na świat przez różowe okulary. W tym wypadku nawet patrzy na mnie:)

poniedziałek, 21 stycznia 2008

Cie choroba...

khe.. khe....

Chory mężczyzna w domu i inne ważne wydarzenia

Heh, nie wiem doprawdy jak użytkownikom blogów udaje się zachować ciągłość produkcyjną w obliczu nawarstwiających się wydarzeń codzienności i chylę czoła przed wszystkimi, którym się to udaje. Niby mam ferie, a po tych feriach nie wracam już do szkoły, ale ani się obejrzę, a zaskakuje mnie kolejny poniedziałek. Z nienacka.
Co prawda czas wolności zaplanowałam sobie dość pracowicie bo postanowiłam się przedrzeć przez stertę papierzysk zalegających wszystkie szuflady. Nie wiem jak to się dzieje, że jeśli się obcuje z materiałem kserowalnym, w formie podręczników czy innych pomocy, to po pół roku w tym wszystkim lęgnie się jakiś szkodnik i śmieci. Jeśli raz do roku nie wykonam jakiejś systematyzacji w tym tworzywie, to boję się, że strop się nam zapadnie, albo obudzę się kiedyś przysypana kilkoma ryzami zużytego papieru.
Porządki porządkami, ale ostatni tydzień, a nawet nieco więcej upłynął nam bardzo pracowicie na włóczeniu się po notariuszach i załatwianiu różnych spraw formalnych. Ponieważ dla mnie to było pierwsze zetknięcie się z taką formą władzy, to zastanawiam się czy każda pani notariusz powinna się zachowywać i wyglądać jak moja nauczycielka chemii z liceum (której się trochę bałam...). Ta się tak zachowywała i zastanawiam się czy to może jakaś forma zdobywania szacunku przez sposób bycia. Nie wiem doprawdy...
No i ostatni szlagier - chory samiec w obejściu. W sumie to pewnie sama jestem sobie winna, bo pozwalam mu chorować, leżeć w łóżku i popijać parzoną przeze mnie herbatkę z sokiem malinowym. Niech ma, póki nie pojawiła się konkurencja w naszym stadle rodzinnym niech korzysta. I tak jest nieźle. Ma gorączkę, ale nie umiera (dziwne, klasycznie powinien konać przy 37,2). Trochę kaszle, ale nie postuluje prześwietlenia płuc, a ogólne rozbicie nie przekłada się na nagabywanie o hospitalizację. Jeszcze trochę go poznoszę, a od jutra powiem, że mi dziecko dokucza i muszę poleżeć ze dwa dni;) I wtedy zobaczymy co potrafi chora kobieta.

środa, 9 stycznia 2008

W sprawie telefonu

Nie mogę osobiście nie skomentować tak bolesnej dla mnie sprawy... Winą za śmierć mojego telefonu obarczam nie tyle Hakeru, który się pewnie ucieszył szczerze z nowej zabawki pozostawionej mu przez Państwa, ile czyścik do komórki, szatański w swej niewinności wynalazek, który połyskiwał malowniczo, gdy aparat dzwonił. No a my dzwonilismy usiłując zlokalizować zgubę. Już sobie wyobrażam jak to uroczo wyglądało w oczach naszego pieska, nie dość, że piszczy, to jeszcze tak przyjemniutko mruga...Heh...
Tymczasem dostałam starutki aparat mojej siostry i nawet mi z nim dobrze, chociaż, gdy dziś liczyłam coś na nim w szkole jedno z dzieci się wyrwało: "- O, ma Pani taką samą komórkę, jak moja babcia!" No nie powiem, poczułam się jakoś taka z tyłu...
A poza tym nasz syn rośnie, kopie i nie daje spać. Bartek złośliwie sugeruje, że tę ruchawość ma po mnie, a ja przecież taka spokojna jestem...Chyba nikt nie zaprzeczy. Niezłe licho będzie z tego Michałka...

wtorek, 8 stycznia 2008

Hakeru odebrał komórkę

Hakeru odebrał komórkę. Zrobił to po raz pierwszy w życiu. Zrobił to w godzinach późnych wieczornych, kiedy mało co widać, a Hakera już w ogóle. Przez całą noc zastanawialiśmy się z Żonu, czy przypadkiem ktoś nie dzwoni z tej komórki na jakąś gorącą linię do Australii. Rano się okazało, że nie. Tzn. nie jesteśmy pewni, że nie. Wiemy tylko, że Hakeru odebrał komórkę żonie, a później próbował wyciąć jakiś numer. Wycinanie numeru w komórce Żonu skończyło się tak: