poniedziałek, 28 stycznia 2008

Korzystanie z wolności

W ramach wykorzystywania pozostałych nam wolnych wieczorów urządziliśmy sobie z małżonkiem łikend atrakcji. W poczet atrakcji wlicza się wizytę w miejscowym multipleksie ( a wyboru wielkiego nie ma...) na niezłym dosyć filmie p.t. "American Gangster"z Denzelem Washingtonem (taki aktor, jakby ktoś nie wiedział). Zgrabny scenariusz, jak dla mnie 6 z plusem za odtworzenie realiów Nowego Jorku lat siedemdziesiątych, co prawda nie miałam przyjemności wtedy przebywać w tym mieście, ale rozczuliło mnie, gdy w jednej ze scen gliniarz (w tej roli Russel Crowe) ze swoim partnerem przeszukują jakiś samochód a w tle widać wrak. Wyobraziłam sobie jak tego szukali rekwizytorzy, "potrzebny wrak w dobrym stanie, z lat siedemdziesiątych..."
A wczoraj pojechaliśmy do Nałęczowa, gdzie puchy, bo pogoda nie dopisała. Zaliczylismy pijalnię Wedla, bo tam jest a w naszym mieście kochanym nie (polecamy:)), potem poszliśmy na mszę do tej śmiesznej drewnianej kaplicy, w środku to się można poczuć jak w Zakopanem niemal. A jak wyszliśmy ze mszy to się okazało, że w tak zwanym międzyczasie zaczęło prószyć i się zrobiło magicznie w Parku Zdrojowym. Mężu nacykał zdjęć swoją nową niemal Zorką pięć. Rezultat jeden ślicznościowy poniżej. Sami osądźcie czyż Nałęczów nie bywa uroczy.



sobota, 26 stycznia 2008

Kolędowanie

Tradycji stało się zadość i jak co roku, w myśl świeckiej tradycji, w zaprzyjaźnionym lokum (które ostatnio okazało się też bywać świątynią) odbyło się kolędowanie. Dopisali ci, co dopisali, jak zwykle nie zabrakło ilustracji muzycznych rodem z chińskiego teatrzyku, a z samego kolędowania mała impresja fotograficzna:


Oto dowód na to, że nawet po prawie dwóch latach od ślubu mój małżonek patrzy na świat przez różowe okulary. W tym wypadku nawet patrzy na mnie:)

poniedziałek, 21 stycznia 2008

Cie choroba...

khe.. khe....

Chory mężczyzna w domu i inne ważne wydarzenia

Heh, nie wiem doprawdy jak użytkownikom blogów udaje się zachować ciągłość produkcyjną w obliczu nawarstwiających się wydarzeń codzienności i chylę czoła przed wszystkimi, którym się to udaje. Niby mam ferie, a po tych feriach nie wracam już do szkoły, ale ani się obejrzę, a zaskakuje mnie kolejny poniedziałek. Z nienacka.
Co prawda czas wolności zaplanowałam sobie dość pracowicie bo postanowiłam się przedrzeć przez stertę papierzysk zalegających wszystkie szuflady. Nie wiem jak to się dzieje, że jeśli się obcuje z materiałem kserowalnym, w formie podręczników czy innych pomocy, to po pół roku w tym wszystkim lęgnie się jakiś szkodnik i śmieci. Jeśli raz do roku nie wykonam jakiejś systematyzacji w tym tworzywie, to boję się, że strop się nam zapadnie, albo obudzę się kiedyś przysypana kilkoma ryzami zużytego papieru.
Porządki porządkami, ale ostatni tydzień, a nawet nieco więcej upłynął nam bardzo pracowicie na włóczeniu się po notariuszach i załatwianiu różnych spraw formalnych. Ponieważ dla mnie to było pierwsze zetknięcie się z taką formą władzy, to zastanawiam się czy każda pani notariusz powinna się zachowywać i wyglądać jak moja nauczycielka chemii z liceum (której się trochę bałam...). Ta się tak zachowywała i zastanawiam się czy to może jakaś forma zdobywania szacunku przez sposób bycia. Nie wiem doprawdy...
No i ostatni szlagier - chory samiec w obejściu. W sumie to pewnie sama jestem sobie winna, bo pozwalam mu chorować, leżeć w łóżku i popijać parzoną przeze mnie herbatkę z sokiem malinowym. Niech ma, póki nie pojawiła się konkurencja w naszym stadle rodzinnym niech korzysta. I tak jest nieźle. Ma gorączkę, ale nie umiera (dziwne, klasycznie powinien konać przy 37,2). Trochę kaszle, ale nie postuluje prześwietlenia płuc, a ogólne rozbicie nie przekłada się na nagabywanie o hospitalizację. Jeszcze trochę go poznoszę, a od jutra powiem, że mi dziecko dokucza i muszę poleżeć ze dwa dni;) I wtedy zobaczymy co potrafi chora kobieta.

środa, 9 stycznia 2008

W sprawie telefonu

Nie mogę osobiście nie skomentować tak bolesnej dla mnie sprawy... Winą za śmierć mojego telefonu obarczam nie tyle Hakeru, który się pewnie ucieszył szczerze z nowej zabawki pozostawionej mu przez Państwa, ile czyścik do komórki, szatański w swej niewinności wynalazek, który połyskiwał malowniczo, gdy aparat dzwonił. No a my dzwonilismy usiłując zlokalizować zgubę. Już sobie wyobrażam jak to uroczo wyglądało w oczach naszego pieska, nie dość, że piszczy, to jeszcze tak przyjemniutko mruga...Heh...
Tymczasem dostałam starutki aparat mojej siostry i nawet mi z nim dobrze, chociaż, gdy dziś liczyłam coś na nim w szkole jedno z dzieci się wyrwało: "- O, ma Pani taką samą komórkę, jak moja babcia!" No nie powiem, poczułam się jakoś taka z tyłu...
A poza tym nasz syn rośnie, kopie i nie daje spać. Bartek złośliwie sugeruje, że tę ruchawość ma po mnie, a ja przecież taka spokojna jestem...Chyba nikt nie zaprzeczy. Niezłe licho będzie z tego Michałka...

wtorek, 8 stycznia 2008

Hakeru odebrał komórkę

Hakeru odebrał komórkę. Zrobił to po raz pierwszy w życiu. Zrobił to w godzinach późnych wieczornych, kiedy mało co widać, a Hakera już w ogóle. Przez całą noc zastanawialiśmy się z Żonu, czy przypadkiem ktoś nie dzwoni z tej komórki na jakąś gorącą linię do Australii. Rano się okazało, że nie. Tzn. nie jesteśmy pewni, że nie. Wiemy tylko, że Hakeru odebrał komórkę żonie, a później próbował wyciąć jakiś numer. Wycinanie numeru w komórce Żonu skończyło się tak: