poniedziałek, 22 września 2008

Lowry

Jak zwykle long time no see jak to mawiają Angole...Dochodzę do wniosku, że to wszystko przez to, że do wpisu na blogu potrzebne jest logowanie, to raz, a dwa potrzebna jest Mozilla,żeby się nie krzaczyło a ja, jako jedna z nielicznych chyba wolę, explorera.
W związku z tym pomysłów na wpisy sporo, a jakoś leń nie pozwala się zebrać i to jakoś poukładać.
A ja chciałam między innymi o modzie. Otóż jako kobieta wysoce luksusowa zapodałam sobie prenumeratę Twojego Stylu (a raczej zapodał mi szanowny małżonek za punkty uzbierane dzięki płaceniu rachunków Plusa). Lubię to pismo za zjadliwe felietony Agaty Passent, abstrakcyjne dla mnie problemy (jak się ubrać za mniej niż tysiąc złotych, dania kuchni tajskiej, rodzinne przyjęcie na dwanaście osób w dekoracjach Magdy Gessler, itp) oraz to filozoficzne poczucie wyzwolenia jakie mam, gdy widzę bez jak wielu rzeczy mogę się obejść...
Ostatni numer pisma zawierał dodatek na temat tego, co w nadchodzącym sezonie modne (acha, pomyślałam, dowiemy się za czym trzeba się rozglądać na ciuchach...)otworzyłam zatem i trochę mną zatrzęsło. Nie podoba mi się na przykład bardzo pomysł, że nagle modne są wąskie spodnie z krokiem w kolanach i nic i nikt mnie do nich nie przekona, jak też do czarnych swetrów w kolorowe paski na przedzie, jakie nosiłam jak byłam w czwartej klasie, bo komuś się ubzdurało, że lata 80 w pewnym sensie wracają do łask...
A tytuł dzisiejszego wpisu jest od czego innego. Lawrence Stephen Lowry to taki brytyjski malarz z Manchesteru, którego obrazy stały się inspiracją dla jesiennej kolekcji BUrberry. Spojrzałam zatem na nią z sentymentem, bo w czasie pobytu tamże miałam przyjemność zwiedzać przepiękne skądinąd muzeum poświęcone w całośći jego twórczości. Zajmował się głównie portretowaniem codziennego życia robotników i ich rodzin, w większości z resztą sylwetki na jego obrazach przedstawione są bardzo ogólnie. Malarstwo ma taką jesienną burawo-brązowawą kolorystykę, a nad tym wszystkim wdzięczni Menczesterczycy (czy jak tam się zwą mieszkańcy tego miasta) pochylają się z nabożną czcią zamykając w pleksi nawet kawałek serwetki, na którym artysta naszkicował jakiś fragment obrazu, a ponieważ nabazgrolił coś z obydwu stron, więc pleksi to wisi na lince, żeby można je było obejść dookoła i napawać się geniuszem. Wszystko to z resztą bardzo przeurocze.
Patrzę zatem na Agnes Deyn zasuwającą po wybiegu w rozciągniętej czapie i burym płaszczu z wywatowanymi ramionami i wyobrażam sobie jak słodko wyglądałaby taka lubelska ulica pełna kobiet ubranych w takie czapki i rozmaitej maści kreacje inspirowane Burberry/Lowrym i jak to dobrze, że jednak jest to tylko wizja artystyczna piszącej te słowa, a nie mogący się zrealizować scenariusz. Chociaż mimo wszystko zastrzeliło mnie, że ktoś się mógł oprzeć na jego malarstwie, żeby stworzyć kolekcję ubrań. Co jak co, ale w życiu by mi to do głowy nie przyszło... Bo zobaczcie sami jakby to wyglądalo. Bajka po prostu...

Brak komentarzy: