Idę. Krajobraz, jak po bitwie. Potężny Orkan postanowił prześwistać się przez szczeliny skalne zamiatając swoimi ogonami las na wszystkie strony. Nieśmiałą dolinę pozbawił złudzeń obnażając jej stoki do śnieżnej bielizny i wystawiając na widok publiczny panoramę twardych jak skała pejzaży. Las leży jak długi, ułożony na skałach w kręte wzory niczym piętno wypalone rozgrzanym żelazem w bydlędecej skórze. Niczym piętno końskich kopyt odciśniętych pod ciężarem wyładowanych po brzegi sań w zaśnieżonej drodze.
Zgrzyt. Płozy sań przezwyciężając opór podłoża i wcierając lód w asfalt rzucają zgrzytliwe wyzwiska w obronie zwierząt pod adresem woźnicy. Ten niezrażony publiczną utratą godności okłada batem spienione końskie zady. Głowy pasażerów dymią się jak zgaszone świece, podgrzewając atmosferę wspólnej wyprawy. Dziś górale nie zarobią. W górę poszło tylko kilka zaprzęgów.
Wodogrzmoty Mickiewicza. Nie każdy wie, że 15 minut stąd w dół potoku w rozrzuconym przez wiatr na boki lesie stoi schronisko - Stara Roztoka. Tu można przeczekać przemarsz tłumów w sezonie, przenocować i rano ruszać w góry nim tłum znów się obudzi. Można też nieopatrznie nakarmić niedźwiedzia zawartością swojego plecaka. Niektóre głodniejsze miśki wchodzą do schroniska z pominięciem drzwi, bo każdy głodny misiek wie, że wygodniej jest oknem. A może nie wygodniej tylko zabawniej, żeby ludzie potem mieli o czym opowiadać?
Idę dalej. W połowie drogi ludzie pytają, czy daleko jeszcze i dowiadują się, że jeszcze drugie pół. Coś daleko, ale idą. Rosjanki w białych kozaczkach z plastikowymi siatkami od Dino Rossi próbują utrzymać równowagę na kamienistych skrótach, by nie musieć ponownie rozpoczynać drugiej połowy drogi. Błyszczące płaszczyki z misiowymi kapturami, obcasy, wycieczka gimnazjalistów - im bliżej końca tym tłum gęstnieje, przyciąga się i kumuluje. Zmęczona gawiedź ogrzewa się własnym, gęstniejącym ciepłem.
Wreszcie schronisko. Ciepła sala. Kolejka do okienka po odbiór trofeum. Kolejka ruskich po pierogi ruskie. Kolejka spragnionych po herbatę z sokiem i głodnych po szarlotkę, która na tej wysokości smakuje dwakroć bardziej. Ciepło wbite szarlotką do brzucha zagnieżdża się w ciele i rozleniwia podróżnych. Ci oblepili sobą wszystkie stoły i ławki. Siedzą, żują, gapią się na kolejkę i szacują szansę na szybki powrót. Na bezdotykowe przemierzenie dziesięciu kilometrów w kierunku ciepłych pieleszy wynajętego legowiska.
Powrót. Śnieg trzeszczy pod podeszwami.
3 komentarze:
Rozumiem, że przez 10 kilometrów spacerku do Morskiego wymyślałeś te wszystkie porównania, tak? Poeta się w Tobie obudził!
Reymont to był chłop na schwał bowiem pisał to co chciał
ale szwedy nobla by mu nie dały gdyby Mężu w porę poznały.
Ten to dopiero ma talent i porównań wcale nie parę
spostrzeżenia też mu są nieobce, dostrzeże wszystko jak i co chce.
Dlatego mój drogi kolego łap się za czytanie tego bloga świetnego.
fajny piesek
Prześlij komentarz